sobota, 7 października 2017

ROZDZIAŁ 10



,,W drodze donikąd.’’




,,Say you need your space, I can read your face
When it gets cloudy, just come and find me
Take you to a place, I won't leave a trace
We can be safe here, middle of nowhere…’’

Astrid S – Atic





Nie ma takiej siły, która zmieniłaby temperament Rachelle Roberts. Wieczny i niezniszczalny musiał dać o sobie znać niebawem po tym, jak jej piękne i zgrabne cztery litery umiejscowiły się na przednim siedzeniu mojego czarnego lamborghini. Zaczynało się niewinnie, od drobnych uwag odnośnie prowadzenia samochodu, wyboru lewego czy prawego pasa ruchu, aż do poważnej kłótni odnośnie tego gdzie jedziemy. Jednak nie zamieniłbym jej na nikogo innego. Jej miejsce było przy mnie. Mogła się szarpać do woli, ale teraz to do mnie należało ostatnie słowo. 
- Nie powiedziałeś mi że jedziemy do pieprzonego Nowego Yorku! – wściekła się, wymachując energicznie rękoma. - Co ja powiem Cassidy? Candice mnie zabije! – chwytała się za głowę, zaczynając panikować. 
- Powiedziałem twojej szefowej, że zmarł ci ojciec.- powiedziałem opanowany, odwracając od niej wzrok by skupić się na drodze.
- Jakieś szesnaście lat temu! – usłyszałem jej zirytowany krzyk i mógłbym się założyć o milion, że właśnie wywróciła oczami. Wolałem przez moment się nie odzywać, dopóki nie spojrzałem na licznik. Włączyła mi się rezerwa. 
- Muszę zatankować samochód. – oznajmiłem, zatrzymując się na stacji benzynowej.-  To na wszelki wypadek, gdybyś chciała nagle uciec. 
Przyczepiłem ją kajdankami do kierownicy. Zaskoczona spojrzała na mnie potem na kajdanki i z powrotem. Jej mina wyrażała dosadne ,,No chyba sobie kurwa ze mnie żartujesz.’’  Ten widok był podniecający. Szczególnie z uwagi na jej niebieską bluzkę na ramkach z głębokim dekoltem. Pomyślałem o tych wszystkich razach, w których była na mnie skazana. Było tak, jakbyśmy cofnęli się w czasie.
- To jest porwanie! – warknęła oburzona.
- Teoretycznie nie, bo wsiadłaś do niego dobrowolnie. – dyskutowałem z nią dalej, nie mogąc przestać czerpać z tego odrobiny rozrywki. Nie przykułbym jej, gdyby nie było to konieczne.
- A teraz nie mogę stąd wyjść! – krzyknęła wychylając głowę z szyby. Tankowałem samochód, czując jak obserwuje mnie palącym z nienawiści wzrokiem. Gdyby to było możliwe ogień pochłonąłby już całe moje plecy. Ktoś mi kiedyś powiedział, że jest cienka linia pomiędzy nienawiścią a miłością, więc jesteśmy na dobrej drodze. Odwróciłem się na pięcie, chcąc zapłacić za paliwo. Widząc jej odbicie w oknie sklepu uśmiechnąłem się zadziornie, kiedy jedną ręką założyła okulary przeciwsłoneczne, parskając rozkapryszona jak koń i opadła leniwie na oparcie siedzenia. Słońce grzało niemiłosiernie, dlatego zarzuciłem sobie skórzaną kurtkę na ramię, powstrzymując się od skontrolowania czy ślicznotka nadal znajduje się w samochodzie. 
Rachelle dawniej potrafiła mnie zaskakiwać swoim talentem do wydostawania się z beznadziejnych sytuacji, tak samo jak skłonnością do częstego wpadania w kłopoty. Jej amnezja chociaż w tej chwili była mi na rękę. Pomyślałem, że kupię coś do jedzenia, bo przez następne godziny wyjdzie z niej prawdziwa jędza. Zatrzymałem się przy regale z przekąskami, wybrałem jedną z nich i szybko zapłaciłem, nie prosząc o resztę. Wsiadłem z powrotem do samochodu, zsuwając z włosów okulary przeciwsłoneczne na nos. Rachelle zabrała łapczywie ode mnie chrupki, bardzo ciesząc się na ich widok. 
- To moje ulubione, skąd wiedzia… A no tak. – odpowiedziała sobie samej i natychmiast kilka chrupek wylądowało w jej buzi. 


Zatrzymałam się w drodze do Los Angeles. Byłam już niesamowicie zmęczona. Oczy powoli zaczynały mi się kleić. Wpadłam do sklepu po krople do oczu. Głupio było mi pytać ekspedientki czy mogę używać ich w ciąży, na co ona tylko łagodnie się roześmiała i życzliwie uśmiechnęła, spoglądając na mój brzuch. Przekonała mnie, że nic złego się nie stanie i życzyła mi szczęśliwego rozwiązania. Minęły dopiero dwadzieścia cztery godziny od kiedy wiem, że jestem w tym stanie. Nie zdążyłam pomyśleć nawet o porodzie. Wzdrygnęłam się na samo wspomnienie. Oparłam się o maskę samochodu, patrząc na zachód słońca. Niebo było różowe jak wata cukrowa. Słońce raziło żółtopomarańczową gamą barw. Otworzyłam średnie pudełko lodów czekoladowych. Właściwie nie wiedziałam czy to jedna z tych ciążowych zachcianek skoro wiem, że już jestem w ciąży czy za dużo naoglądałam się filmów. Wolną rękę położyłam na zaokrąglonym podbrzuszu, ukrytym za bardzo luźną koszulką ze śliskiego materiału i mimowolnie się uśmiechnęłam.
- Coś Ci powiem, twój tatuś jest największym idiotą jaki stąpał po tej ziemi, ale jest nasz. – odparłam ciepłym głosem, głaszcząc się po brzuchu, w którym prawdopodobnie spał sobie w pięćdziesięciu procentach materiał genetyczny Biebiera. 



Ludzie w drodze, zamknięci w samochodzie robią naprawdę durne rzeczy jak na przykład rozmowa na temat, który może ich poróżnić. Nie mogą wytrzymać, bo język pali się, by powiedzieć to, co leży na wątrobie. Byłem pewny, że to właśnie nakłoniło jeden z rokowych zespołów do napisania piosenki o autostradzie do piekła. Od dwustu dwunastu mil właśnie nią zmierzaliśmy.
- Mieszkałaś w tym miejscu przez naprawdę długi czas. Masz tam swój pokój i swoje rzeczy, może gdy je zobaczysz coś ci się przypomni. – powiedziałem pełen nadziei, że te słowa rzeczywiście mogą się spełnić. 
- Dobrze, że mówisz. Już miałam nakrzyczeć na ciebie, że nie powiedziałeś mi, że mam zabrać walizkę. Chociaż wypadałoby. – nadal była naburmuszona, mimo że nie miała na sobie już kajdanek. Nie odpowiedziałem jej nic, nie mając czasu na przemyślenia, ponieważ mój telefon zaczął namolnie dzwonić. Zawahałem się, niepewny czy mogę przy Rachelle swobodnie rozmawiać. Miałem nacisnąć czerwony przycisk, aby rozłączyć, ale w ostatniej chwili pomyślałem że Wilson nie dobijałby się tak długo na darmo i z byle powodu. 
- Co tam stary? – spytałem do słuchawki. Po drugiej stronie usłyszałem szumy i gwar jakby znajdował się na jednej z tłocznych ulic. Scoot musiał być gdzieś w centrum Los Angeles. 
- Justin, mamy problem.- z rumoru dotarł do mnie jego niski, nerwowy ton głosu. Zmarszczyłem brwi, dosłuchawszy się w tle niewyraźnego ogłoszenia podawanego jak na dworcu kolejowym.
- Jeden z wielu. – mruknąłem, ironicznie śmiejąc się do słuchawki i zerkając na Roberts. Na mojej liście problemów była pierwszą. – Co jest? Jadę samochodem. – uprzedziłem, chcąc by się streszczał. 
- Napadli na hotel. Za chwilę mam odprawę. Lecę do NY samolotem. Muszę tam być jak najszybciej. Nie ociągajcie się. – urwał ciężkim westchnięciem. - Ostrzegałem cię, Justin. – upomniał ostrym tonem, a ja przyłożyłem telefon do drugiego ucha bliżej szyby, jakby to miało pomóc, żeby Roberts nie usłyszała zbyt wiele. Jednak po jej zszokowanej minie, sądzę, że słyszała już wszystko. 
- Zrobię, co mogę. Widzimy się na miejscu. – rozłączyłem się szybko, spanikowany myślą, że może zacząć wdrażać się w szczegóły, które mogłyby przerazić Roberts. Zacisnąłem zęby wściekły, czując się odrobinie winny, że myślałem tylko o nas, zamiast posłuchać rady przyjaciela i zająć się biznesem. Prawdę mówiąc, nie byłem w hotelu odkąd Rachelle pojawiła się przed drzwiami mojego domu. Tego samego dnia, w którym miała wypadek, który odebrał jej wszystko, co było ważne. Wtedy pojechałem jej szukać, łudząc się że tam wróciła. Do tego ten napad, nie miałem pojęcia co tam zastaniemy. Byłem równie podekscytowany i zarazem zdenerwowany jak ona. Skrzywiłem się nieco, wiedząc że jednak nie zatrzymamy się nigdzie na dłuższy odpoczynek niż będzie trzeba. Czekało na nas ponad dwa tysiące pięćset mil i przeklęta trzygodzinna różnica czasu. 



Byłam już tak blisko celu, ale podróż mnie wykańczała. Żałowałam, że nie zdecydowałam się poprosić Scoota by jednak pojechał ze mną. Ktoś musiał zostać w hotelu, Charlotte to za mało. Z drugiej strony ciężko byłoby mi trzymać język za zębami. W końcu przyznałabym się co zmajstrowaliśmy z Justinem, a gdybym zjadła przy nim cebulowe krążki z dżemem truskawkowym to już kompletnie bym poległa. Wiedział, kiedy kłamię. Czułabym się wtedy źle, bo to ojciec dziecka powinien dowiedzieć się pierwszy. Nie wiedziałam jak na to zareaguje, byłam pełna obaw. Wyobrażałam sobie jak wpada w furię lub panikę. Po łokcie tarzałam się w kolejnym bagnie kłopotów. Poczułam się naprawdę samotna i odrzucona. Justin mnie zranił odchodząc, ale dopóki nie stanę z nim twarzą w twarz i powiem mu o dziecku nie pogrążałam się w smutku. Byłam zdeterminowana i wściekła, że podjął taką decyzję sam. Nie będę taka jak on. Nie napiszę mu wiadomości : ,,Hej kochanie, mam twoje dziecko. Żegnaj.’’ Chcę zobaczyć jego wyraz twarzy, oczy i zmarszczki na czole. Czy przez sekundę pożałuje tego, co mi zrobił. Jak mógł wątpić w to, że nie wybaczę mu tych wszystkich kłamstw?



Stanęliśmy na poboczu obok lasu, bo złapałem gumę na jednej z dziur w drodze. Autostrada niestety nie docierała wszędzie. Już wiem dlaczego nawigacja pokazywała mi, że ta droga będzie najszybsza, bo nikt nią nie jeździ.  Od razu powinienem był się domyśleć, że to podejrzane. Nigdy więcej. Patrzyłem z bólem na moje lamborghini, wymęczone i lekko zabrudzone przez podróż. Rachelle stała oparta o maskę samochodu i oglądała znudzona paznokcie. 
- Pomóc ci? – krzyknęła do mnie, kiedy sprawdzałem jedną z opon.
- Dam radę. – odpowiedziałem, wiedząc doskonale, że jeśli nie ma potrzeby, to woli żebym zrobił to sam. – Kurwa. – warknąłem, kiedy zauważyłem, że pękła mi felga. – Chociaż, przynieś mi klucz spod fotela z przodu… 
- Powiedziałeś, że dasz radę. – westchnęła niecierpliwie, najwyraźniej odrywając się od samochodu, ponieważ słyszałem stukot jej obcasów o asfalt. Wstałem z klęku, przypominając sobie, że tak łatwo się do niego nie dostanie, bo musi przytrzymać przycisk pod dywanikiem.- Zachciało ci się jeździć sportowym samochodem z niskim podwoziem po wertepach. – mamrotała pod nosem ironicznie.
- Masz motyla na lędźwiach.- oznajmiłem zszokowany, patrząc na jej tyłek w jeansach i odkryty tatuaż, ponieważ bluzka podniosła się na jej ramionach, kiedy grzebała pod siedzeniem.
- Jakbym nie wiedziała. – sapnęła, zapewne wywracając na mnie oczami. – O to ustrojstwo ci chodzi? – spytała, trzymając w ręce klucz. Staliśmy zbyt blisko siebie, jej biodro przy wydostawaniu się z samochodu otarło się o mnie. Poczułem zapach jej perfum, prawie dotykając nosem jej szyi. Jej chrząknięcie ostudziło mnie na moment, więc zabrałem od niej klucz.
- Dziękuję. – mruknąłem cicho, nie mogąc wymazać z pamięci małego, niewinnego motyla. Rachelle wróciła na swoje poprzednie miejsce, ale tym razem usiadła na masce. 
- Zrobiłam ten tatuaż, kiedy razem z Jess upiłyśmy się do nieprzytomności na urodzinach Candice. – wyznała niezbyt dumna z siebie. – Nigdy o zdrowych zmysłach nie zrobiłabym sobie tatuażu, którego nie mogę zobaczyć od tak.
- Nie musisz mi tego tłumaczyć. – zapewniłem, masując swój kark bolący od długotrwałego wpatrywania się w jezdnie i schylania nad oponami. Uśmiechnąłem się, taszcząc zapasowe koło z bagażnika. Sam miałem wiele tatuaży, które lubiła gdy byliśmy razem. 
- Chciałam tylko, żeby to było jasne. – uściśliła, patrząc się w niebo, które powoli się ściemniało. 
- Zmieniona. – odparłem zwycięsko, stając przed nią dumny z siebie, brudne ręce wycierając w ścierkę, którą znalazłem w bagażniku. Spojrzała na mnie badawczym wzrokiem, zastanawiając się nad czymś. Mrużyła wtedy oczy uroczo, a ich brązowego koloru tęczówki błyszczały z ciekawości. 
- Czemu to takie ważne dla ciebie? – zapytała spokojnym głosem, wpatrując się w moją twarz. Przez sekundę zastanawiałem się nad tym, czy widać po mnie jak bardzo ją kocham. Może już dawno przegrałem? Wiedziała to i wykorzystywała?  -  Dlaczego poświęcasz mi tyle czasu, starając się tak bardzo? Przeszłość nic nie zmienia.- stwierdziła, wzruszając ramionami obojętnie, ale jej wzrok powędrował na kilka sekund gdzieś do góry. Oznaczało to tylko tyle, że mówi pół prawdę. 
- Może masz rację, ale jest warta tego by sobie o niej przypomnieć. – chwyciłem ją za ramie i opuszkiem kciuka masowałem je kojąco. - Czasem w naszym życiu pojawia się osoba, która wszystko zmienia. – chwyciłem jej dłoń i ścisnąłem czule. Chciałem jej powiedzieć, że bardzo ją kocham, że mógłbym się dla niej zmienić i spełnić jej wszystkie marzenia. Każda chwila, którą przeżyłem bez niej była warta tego czekania. Gdybym mógł cofnąć się w czasie, to ja usiadłbym przy niej na ulicy przed klubem, z którego ją wyrzucono, bo była spłukana i nie miała jak zapłacić za alkohol . Porozmawiałbym z nią i zabrałbym do siebie. Wtedy nie poznałaby Mike’a Howarda. Żylibyśmy normalnym życiem, ja pracowałbym w jakieś firmie po ukończeniu studiów, ona rozwijałaby swoje pasje. Mielibyśmy cudowne dzieciaki, kochalibyśmy je i wychowywalibyśmy na dobrych ludzi. 
Niestety to wszystko nie istniało. Życia nie można zaplanować, ono zawsze zaskakuje i trzeba się z tym pogodzić. Tylko przez chwilę daje nam złudne wrażenie, że mamy nad nim kontrolę.
- Myślałam, że tylko dla kobiet ważne są takie sentymenty. – przyznała szczerze zaskoczona. Wtedy wcale nie wydawało mi się, że uśmiechnęła się promiennie tak jak dawniej. W rzeczywistości nie tylko kobiety są sentymentalne. – pomyślałem, zerkając ukradkiem na kluczyk obok serduszka zawieszony na naszyjniku z jej dzieciństwa. Z jakiegoś powodu uspokajał mnie fakt, że nadal go nosiła i była do niego przywiązana, chociaż nie znała jego historii dopóki nie spotkaliśmy się w klubie. Skoro teraz już zna, cieszę się że nie wyrzuciła do śmieci prezentu ode mnie. Dawało mi to nadzieję, że wciąż mam szansę ją odzyskać. Nie ważne czy wciąż chciałaby być moją dziewczyną, po prostu potrzebowałem jej by była w moim życiu.
- Mężczyźni też bywają sentymentalni. – wyjawiłem, pochylając się bliżej niej. Nie cofnęła się. - Mogę cię objąć? Wiesz, jak przyjaciel. – odpowiedziałem, patrząc niewzruszony w jej oczy. Potrzebowałem jej ciepła, walczyłem o nie zbyt długo.
- Jesteś pewny, że przyjaciel? – podpuszczała mnie, rumieniąc się. Żartowała.
- No wiesz, nie będę płacił. – wybroniłem się, śmiejąc i przytulając ją. Cieszyłem się, że nie widziała tego, że wzruszyłem się mając ją w swoich ramionach. Jak prawdziwa ciota. Zrobiła z przestępcy ciepłą kluchę. Cholera, naprawdę była niebezpieczna. 



W hotelu, w którym się zatrzymałam nie było luksusów, ale przynajmniej było ciepło. Na dworze padał deszcz, ulice stały się śliskie. Krople wody stukały równomiernie o parapet. Miałam włączoną lampkę nocną przy łóżku. Czułam się jak mała dziewczynka, która boi się ciemności i nowych miejsc. Nie spałam dobrze, chociaż starałam się ze wszystkich sił, wiedząc że nie mogę tak się katować. Przyzwyczaiłam się do wytatuowanych umięśnionych ramion, oplatających mnie co noc. Tak bardzo mi go brakowało. Jego spokojnego oddechu przy moim uchu i zapachu perfum. Otarłam łzy, które spływały po moich policzkach nie wiadomo od kiedy i sięgnęłam do torby po jego bluzę. Jedyna z niewielu jego rzeczy, które pewnie przez przypadek mi zostawił. Ubrałam ją na siebie i położyłam się na łóżku, pustym wzrokiem wpatrując się w sufit. Położyłam obie dłonie na brzuchu i nagle uświadomiłam sobie coś pokrzepiającego. Nie jestem już sama, teraz jest nas dwoje. 



Podprowadziłem ją po schodach z marmuru prowadzących do czarnej bramy oplatanej wyrzeźbionymi wężami. Jak zwykle były otwarte. Jeden z ochroniarzy był zaskoczony na nasz widok, nie zdołał ukryć emocji pod służbową maską, ale bez słowa otworzył nam drewniane drzwi wychodzące na hol. Scoot uprzedził mnie, że sprzątnęli wszystkie ślady napadu. Na pierwszy rzut oka nic tutaj się nie stało, jednak domyślałem się, że to nie byli zwykli rabusie. Pewnie próbowali się dostać do tej nieoficjalnej części budynku ze skarbcem i ważnymi dokumentami w biurze.
- Matko przenajświętsza, tu musi być straszliwie drogo! – zapowietrzyła się Roberts, rozglądając się po wszechstronnym pomieszczeniu. Recepcjonistka stanęła na baczność kłaniając się w naszą stronę głową. Trzęsące ze stresu ręce trzymała złożone razem na brzuchu, wyglądała przez to elegancko, ale sztucznie. Byliśmy bardzo niespodziewanymi gośćmi, delikatnie mówiąc.
- Idziemy do windy. – powiadomiłem ją, kiedy chciała już podejść do recepcji. 
- Dlaczego wszyscy na nas tak patrzą, obserwują nas uważnie i kłaniają się tobie? – spytała, spoglądając na mnie i marszcząc brwi, gdy stanęliśmy przed panelem przycisków.
- To na ciebie patrzą i to tobie się kłaniają. – oznajmiłem, lekko się uśmiechając. Byłem zaspany, poświęciłem kilka godzin snu, żeby dotrzeć tutaj w ekspresowym tempie, kiedy księżniczka spała na tylnej kanapie.
- Ale ja ich nie znam… - odpowiedziała zdezorientowana i nieco zakłopotana. Rozglądała się na boki i za siebie, kiedy zrozumiała, że wszyscy pracownicy na nią patrzą poczerwieniała na twarzy z zawstydzenia. Wolałem jej o tym wcześniej nie uprzedzać, bo jeszcze musiałbym ją tutaj zanieść siłą. Wzbudziłbym większą sensację i niepotrzebne plotki personelu.
- Ale oni wiedzą kim ty jesteś. – przypomniałem jej uśmiechając się pokrzepiająco, zanim zrobiłem jeden duży krok, żeby wejść do windy.
- Nie żartowałeś, to wszystko prawda. – wydusiła z siebie w szoku, patrząc na mnie z rozszerzonymi oczami. 
- Od początku ani razu Cię nie okłamałem. – powiedziałem dumny z siebie, zanim przypomniałem sobie o jednej rzeczy. – Oprócz renowacji autostrady, ale to mało 
istotne. – zakołysałem się na stopach w przód, żeby szepnąć jej to do ucha. 
- Wiedziałam. – mruknęła ledwie otwierając usta, na to ostatnie i uśmiechnęła się cwaniacko. Poprawiłem jej humor. Potem wróciła do tematu hotelu. - Myślałam, że to jakiś oryginalny pomysł na podryw. – zaśmiałem się lekko i popchnąłem ją delikatnie w stronę wyjścia. Spięła się na widok tylu ochroniarzy na korytarzu. Przeszliśmy pomiędzy nimi od razu kierując się do biura. Otworzyłem przed nią drzwi. W pokoju sąsiednim jak zwykle przy swoim miejscu siedziała Charlotte. Oderwała się od pisania na klawiaturze i zastygła na chwilę w szoku, zauważając Rachelle. 
- Panienka Roberts! –  krzyknęła zakrywając usta w szoku. Jej oczy zaszły słonymi łzami wzruszenia. Wstała z krzesła, rzucając się do czułego powitania jej uściskiem. Rachelle z początku nie wiedziała jak się zachować. Stała sztywna jak słup soli. Chwilę później jej ręce zawędrowały ku górze na łopatkach starszej kobiety i nieśmiało odwzajemniła ten czuły gest. Kiedy Charlotte oderwała się od niej, wytarła łzy z policzków. - Moje kondolencje.- westchnęła cicho smutnym głosem, pełnym troski.-  Panienko Roberts, czy wszystko w porządku? A gdzie… - jej wzrok zjechał w dół po sylwetce szefowej, aby następnie błądzić po jej twarzy w poszukiwaniu szczerej odpowiedzi.
- Proszę, nie rozmawiajmy o tym. Naprawdę, teraz czuję się dobrze. – odpowiedziała kiwając potakująco głową. Znałem jej gesty, nie pamiętała sekretarki, ale zdecydowała się grać dobrą minę do złej gry.
- Jak sobie życzysz. – ucięła Charlotte, poprawiając swój kardigan i wracając do służbowej pozy zasiadła przed komputerem. – Życzą sobie państwo kawy lub herbaty? – zapytała, nareszcie zwracając się również do mnie. Nie wiem dlaczego, ale omiotła mnie chłodnym wzrokiem z rezerwą. 
- Nie, dziękujemy Charlotte. Napijemy się czegoś przy kolacji w restauracji.  – odpowiedziałem za nas oboje. W prawdzie był wczesny wieczór, ale w Kalifornii jedlibyśmy o tej porze obiad. – Skończ to co musisz i możesz wyjść wcześniej. Jutro zaczniemy ogarniać ten bałagan. Tylko nie wpuszczaj już więcej policji do hotelu, jeśli nie mają nakazu sądowego
- Panienko Roberts? – zwróciła się do Rachelle, żeby potwierdziła lub zaprzeczyła moje polecenie. Westchnąłem zażenowany, wywracając oczami. 
Służbistka, albo niespecjalnie za mną przepada. Delikatnie szturchnąłem Rachelle łokciem, która na chwilę się zacięła. Spojrzała kontrolnie na mnie, odrobinę pogubiona. 
- Tak, proszę. – oznajmiła niepewnie.
Gdy weszliśmy do gabinetu był idealnie wysprzątany. Wszystkie rzeczy pozostały w tych samych miejscach. Kwiaty nie uschły, bo były regularnie podlewane. Każda rzecz miała swoje określone miejsce. Szafki były pozamykane, pułki i szklany stolik przy kanapie odkurzony, dziura w ścianie którą zrobił Howard zakryta minimalistycznym czarno-białym obrazem. Przyglądałem się mojej ukochanej, starając się dostrzec chociaż cień przypomnienia. Wzięła do rąk swoją plakietkę z imieniem i nazwiskiem, leżącą nienagannie, symetrycznie na biurku, po czym usiadła na fotelu.
- Daj mi to podsumować. Mój były chłopak był szefem mafii, który prowadził ten hotel pod przykrywką i kiedy zmarł, przypisał cały ten burdel mi? – Położyła nogi na stole. Przytaknąłem jej skinięciem głowy.  – Musiałam mieć niezłe życie.- westchnęła pod nosem łobuzersko się uśmiechając i spojrzała przez okno. – Jestem tutaj szefem, to od czego zaczynamy? – zapytała ucieszona, a w jej oczach widziałem chorobliwą ekscytację i gotowość do działania. Wzdrygnąłem się przez chwilę. Nie takiej reakcji oczekiwałem. Byłem wstrząśnięty i zrobiłem kilka głębokich oddechów zanim zdecydowałbym się odpowiedzieć jej coś głupiego.
- Dawna Rachelle, rzuciłaby to wszystko i cieszyła się, że ma okazję normalnie żyć. – od razu wiedziałem, że pożałuję tych słów, wymachiwałem rękoma i zagryzłem wargę w zdenerwowaniu. Nie powinna się tym cieszyć. Powinna słaniać się rękoma i nogami, nie chcąc podejmować takiej odpowiedzialności. Została do tego zmuszona przez jakiś urzędowy papierek. Wilson by mnie chyba zabił, gdyby dowiedział się, że jej to odradzam. Właściwie chciałem tylko, żeby przypomniała sobie wszystko i miałem zamiar zabrać ją stąd. Nie mogłem pozwolić by znowu coś jej się stało. Widziałem jak przez pierwsze tygodnie były dla niej męczarnią, ucząc się zarządzania hotelem i sporządzaniem biurokracji. Mieliśmy dla siebie coraz mniej czasu, przychodziła w środku nocy wyczerpana i kładła się spać, żeby wstać wcześnie.
- Przyprowadziłeś mnie tutaj, bo chciałeś żebym się tym zajęła! – odpyskowała mi, patrząc na mnie wściekła.
- Nie do końca.- Chciałem, żebyś przypomniała sobie wreszcie, że mnie kochasz.- to  właśnie miałem dodać, ale powiedziałem - Pomagam Ci odzyskać pamięć.
- Na razie nie idzie ci najlepiej. – przyznała sarkastycznie.-  Mimo twoich chęci. – dodała szybko rehabilitując się. Spojrzała na dokumenty leżące na biurku w lewym górnym rogu. Czytając początek, szybko straciła nimi zainteresowanie.  - Przynieś mi kolację. – rozkazała władczo i skinęła ręką na drzwi.
- Pójdziemy do hotelowej restauracji. Bary na ciebie czeka, uwielbia dla ciebie gotować. Nie jestem twoim pracownikiem, więc nie możesz mi rozkazywać. – słysząc to odrobinę spuściła z tonu niezadowolona.  – Zwolniłaś mnie.- uściśliłem, nie wiedząc czy jestem w tym momencie bardziej usatysfakcjonowany czy rozgoryczony.  
- Musiałeś być okropnym pracownikiem. – uśmiechnęła się krytykując mnie i wyszła z gabinetu, a ja tuż za nią. Byłem kimś więcej.




******


Role się odwróciły. Teraz to ja nie poznawałem jej. Coraz częściej zachowywała się jak niedojrzała nastolatka szukająca wrażeń i zabawy. Nie miałem bladego pojęcia, gdzie zgubiła swój zdrowy rozsądek. Miałem wrażenie, że tak podziałało na nią otoczenie. Zbyt wiele brudnych pieniędzy włożono w ten cholerny luksus. Było tak jakby każda ściana szeptała do niej kusząc pokusami. Scoot zareagował pierwszy, pokazując mi wyciąg z jej starego konta. Charlotte narzekała, że nie współpracuje z nią tak jak kiedyś, gdy dotarło do niej, że to ciężka praca wymagająca staranności i odpowiedzialności. Sekretarka przejmowała część jej obowiązków, ale nie mogła za nią robić wszystkiego. Jako szef musiała mieć pojęcie o wszystkim. Co ja miałem zrobić? Pokazać jej, że za bogactwem kryją się okrutne konsekwencje? Zrzucić na nią najcięższe fakty naszej przeszłości? Złamać ją, tak jak to zrobił ten potwór? Pamiętam, kiedy po znęcaniu się nade mną, przekonywał tym oderwanym z jakichkolwiek uczuć głosem ,, Zobaczysz, gdybyś był mną, postąpiłbyś tak samo.’’ Aż mnie zmroziło, stanowczo obiecałem sobie, że ze mną będzie inaczej. Udowodnię Rachelle, że jestem lepszy od Howarda. Nie ważne jak będzie ciężko, dla niej stanę się kimś na kogo zasługuje. Szybko zorientowałem się, że miał rację. Był psychopatą, ale znał życie. 
- Jak wyglądam? – spytała Rachelle, wychodząc z garderoby. Miała na sobie tą czerwoną sukienkę, którą nosiła na bankiecie z okazji dwudziestych piątych urodzin Howarda. Nie potrafiłem się nie uśmiechnąć. 
- Ujdzie. – mruknąłem do niej obojętnie blefując. Seksownie, bardzo seksownie. - Wilson nie wpuści cię w tym na trening. – Ja na to nie pozwolę, a  najchętniej nie wypuściłbym cię z pokoju. – pomyślałem, biorąc głęboki oddech. Ta czerwień działała zbyt intensywnie na zmysły, a wycięcie kończące się na górnej partii uda wywołało pot na moim czole. Już od kilku godzin przeglądała całą szafę ubrań. Zdążyłem jej wytłumaczyć dlaczego ma tak dużo czarnych strojów sportowych, ale jej uwaga skupiała się tylko i wyłącznie na błyskotkach i kreacjach. Widząc jej zachowanie, uznałem że nie jest gotowa by zaczynać to całe przedstawienie. Jej powrót był tajemnicą, policja i dziennikarze nie mieli się dowiedzieć, dopóki ona znowu nie będzie przypominała dawnej siebie. 
- Przyznaj się, skusiłabym cię na to. – parsknęła, ostentacyjnie na mnie zerkając. Nie potrzebowałem żadnego haczyka. Ona zawsze mnie miała, nieważne w dresach czy w sukience. 
- Mogłabyś przestać już udawać? – zapytałem zmęczony tą jej gierką. Nigdy nie była materialistką, wystarczyło jej naprawdę niewiele. Zmarszczyła brwi, sięgając po otwartego szampana. I to nie byle jakiego. Najdroższego szampana na świecie za ponad milion dolarów. – Dawniej machnęłabyś na to wszystko ręką. 
- No tak, to ,,dawniej’’ przed wypadkiem. – westchnęła gorzko, ale było w tym odrobinę sztuczności i aktorstwa. - Czy ty nie rozumiesz, że ja już nigdy nie będę tą samą osobą? – odstawiła z hukiem kieliszek na stół. - Od dwóch tygodni nie robisz nic innego, tylko uświadamiasz mi, że powinnam coś pamiętać. Staram się sobie coś przypomnieć, ale nie mogę. 
Zabolały mnie jej słowa. Liczyłem na to, że jakoś przez to przejdziemy, że pomimo amnezji znam ją bardzo dobrze i prócz półtora roku oraz motyla na lędźwiach pozostała taka sama, trzeba jej tylko pomóc. Patrząc w jej niewinne oczy może bym przyjął taką bzdurę, ale obserwowałem ją uważnie od kilku dni i nie podobało mi się to, co się z nią stało od kiedy tu przyjechaliśmy. 
- Nie udawaj chcesz tego wszystkiego! – obróciłem się w lewo i prawo, wyciągając ręce wskazując wszystko dookoła.
- Nie chcę władzy. Jeżeli ja tego nie zrobię, ludzie będą cierpieć. Sam tak mówiłeś. – założyła ręce na piersi obrażona.
- Teraz będziesz udawać świętą? – wygarnąłem jej, niezadowolony z tego dokąd zmierza ta rozmowa. Westchnąłem bezradnie, chcąc się uspokoić. Nie miałem zamiaru się z nią kłócić.-  Przyprowadziłem Cię tutaj, bo to miejsce kiedyś było twoim domem.  Zrozumiałem, że mówienie ci o przeszłości nic nie da. Musisz mieć dowody, rzeczy, które poruszą twoją pamięć. Tutaj jest ich pełno. 
- Obserwuje to wszystko już wystarczająco długo i nic sobie nie przypominam! – broniła się, krzycząc i energicznie gestykulując. - Nawet nie wiem kim ty dla mnie jesteś! – wskazała na mnie palcem wskazującym i podeszła do mnie bliżej tylko po to by mnie nim dźgać po klatce piersiowej, stukając na zakończenie każdego słowa palcem. - Mam tego dosyć, więc pozwól mi się cieszyć tym, co tu znalazłam i ciesz się, że jeszcze stąd nie uciekłam! – prychnęła i zmierzyła mnie wzrokiem od góry do dołu jakbym był idiotą. Jak mogłem być taki głupi? Myślałem, że jak wrócimy do hotelu w NY wszystko zacznie się układać. Tymczasem byliśmy tylko w dobrym miejscu. Reszta rujnowała się na naszych oczach. 





******



Kiedy emocje opadły, poszedłem do swojego pokoju zostawiając ją samą po kilku godzinach bardzo późnym wieczorem usłyszałem nieśmiałe pukanie w drzwi. 
– Przepraszam, wciąż myślę, że tylko ja cierpię przez ten wypadek. – wydusiła z siebie skruszona. Zajęło jej chwilę by spojrzeć w moje oczy. Przełknęła ślinę, bo zaschło jej w gardle. Otuliła się ramionami skulona. - Nie przeszło mi przez myśl, że dla ciebie to też trudne. – spojrzała mi w oczy, wyglądało na to, że płakała gdy wyszedłem. -  Może nawet trudniejsze, bo pamiętasz wszystko.- odparła drżącym głosem. Moje serce łamało się na ten widok. Uśmiechnąłem się do niej ciepło i bez słowa przytuliłem ją mocno. Zadrżała i oddała uścisk. Nie wiem ile tak staliśmy w progu mojego pokoju. Dała mi szansę pokazać resztę hotelu. Pomyślałem, że może zacznie widzieć w nim coś dobrego i nie będzie na mnie zła, że ją tu przywiozłem bez ostrzeżenia. Nigdy nie traktowała tego miejsca jak dom, ale nie wszystko w hotelu było dla niej złem koniecznym. Miała swoje ulubione miejsca, które uważała za piękne. Zasugerowałem jej, żeby poważnie się nad tym wszystkim zastanowiła. Żeby przemyślała swoją decyzję, a ja zgodzę się na wszystko i pomogę jej jak będę mógł. Nie chciałem, żeby czuła się do czegokolwiek zmuszona, a tak mogła to odczuć kiedy wszyscy w koło naskakiwali wkoło niej pokazując czym powinna się zajmować i o czym pamiętać. Nie powinienem się dziwić, że za to wszystko oberwałem. Stałem w pierwszej linii rażenia.
Pokazałem jej ogród, chociaż było ciemno, latarnie lekko go oświetlały.
- Wierzysz w przeznaczenie? – spytałem leżąc na trawie, wśród labiryntu krzaków, które były regularnie przycinane co do centymetra jak w ogrodach królowej Elżbiety.- Wiesz, to że jak dwoje ludzi spotka się przez przypadek drugi raz i czują coś do siebie to znaczy, że powinni być razem. – przez sekundę zastanawiałem się czy naprawdę powiedziałem coś tak bardzo żenującego i żałowałem, że nie mogę tego cofnąć.
- Myślę, że to zbieg okoliczności. – odpowiedziała, uśmiechając się do mnie. Potem przez chwilę milczała. 
 – Wiesz Justin, to dziwne, ale przy tobie czuje się inaczej. – zaśmiała się, kładąc głowę na złożone ręce. Zacząłem się śmiać, zatrzymując wzrok na palących się wysokich latarniach – Hej, dlaczego cię to tak śmieszy? – uderzyła mnie łokciem w bok i podniosła się by usiąść.- Staram się być szczera.
- Kiedyś powiedziałaś mi dokładnie to samo. – podrapałem się po brodzie. 
- Tak, i co potem zrobiłam? – zapytałam zaciekawiona.
- Nie chcesz wiedzieć. – zbyłem ją i posmutniałem.




- Mam tego dosyć i muszę wiedzieć, co czujesz.- odparł szybko, 
jakby bał się tego wypowiedzieć.
- Powiedzmy, że przy tobie czuje się inaczej.- mruknęłam.
- Oszukujesz samą siebie.- skomentował.
- Nie zachowuj się jakbyś wiedział, 
co czuję. Wiesz, że tego nienawidzę.- warknęłam ze złością.
- W takim razie powiedz coś konkretnego.
 Nie zbywaj mnie.- poprosił, widziałam że się denerwuje. 
Zamurowało mnie. 
- Powiedz coś.- szepnął po dłużej chwili mojego milczenia.
- Nie mogę.- jęknęłam.
- Dlaczego?
- Bo jedyne, co przychodzi mi do głowy to, 
to że cię kocham.- nie mogłam powstrzymać jednej łzy, 
która właśnie spływała po moim policzku,
 a on czule ją otarł. – Nie powinnam w ten sposób o tobie myśleć,
ale nie mogę przestać.



Nie mogliśmy uciec od spotkania zarządu. Omówiliśmy je wcześniej z Rachelle, chcąc zapobiec jakimkolwiek błędom. Pamiętała czy nie, Wilson stwierdził, że sama jej obecność uspokoi ludzi. Poza tym nie mogli nikomu powiedzieć, o tym że ją widzieli ponieważ obowiązywała ich klauzula poufności albo kulka w głowę. Howard trzymał na stanowiskach tych ludzi na pokaz, zawsze on miał w tym miejscu władzę absolutną. Roberts oprócz przywitania, potakiwania i pożegnania siedziała grzecznie cicho. Wilson był wygadany udawał prawą rękę szefowej, a ja robiłem za sztuczny tłum i zająłem wolne miejsce. Prawdziwa burza rozpętała się w biurze po zebraniu. 
- Jacyś bandyci napadli na hotel by wykraść jakieś notatki. Co ja mam z tym wszystkim wspólnego? – spytała, podnosząc na nas głos i chodząc wkurzona po gabinecie. - Mówiłam ci, że się z tego wycofuję. – zwróciła się do mnie. - To jest szaleństwo! – wykrzyczała, łapiąc się za głowę. Dopiero teraz dotarła do niej powaga całej sytuacji.
- Ty odpowiadasz za tych wszystkich ludzi. Oni liczą na twoją pomoc. – powiedział spokojnym głosem Scoot, ale szczęściarz trzymał się bliżej drzwi, żeby szybciej nimi wyjść, żegnając mnie przyjacielskim ,,Radź sobie sam, stary…’’
- Bóg dał mi nowe życie. Może to znak, żebym już się w to nie pakowała. – zmierzyła wzrokiem nas dwóch. Była naprawdę wystraszona.
– Przecież ty nie wierzysz w Boga. – wtrąciłem, a ona zerknęła na mnie karcącym wzrokiem. – I nigdy nie byłaś taką egoistką.  
Usłyszałem, że Wilson otwiera drzwi, chcąc się ulotnić. Oboje na chwilę rozproszyliśmy się widząc jak prześlizguje się przez uchylone drzwi. Roberts spojrzała na mnie z jedną uniesioną brwią do góry. To było zbyt wiele. Chciała wrócić do domu. Nie mogłem się opierać, nie chciałem jej do niczego zmuszać. Znalazłem pierwszy lot do Los Angeles i zawiozłem ją taksówką do domu. Było tak późno, że zostałem u niej na noc. Położyłem się na kanapie w salonie i przykryłem się kocem. Kanapa była wygodna, ale nieco krótka, dlatego część moich nóg wystawała poza jej krawędź. Obudziła mnie czyjaś rozmowa. Z początku nasłuchiwałem jej, nie otwierając oczu. 
- Możesz mi powiedzieć, co pół nagi mężczyzna robi w naszym mieszkaniu? 
- Candice, ja, my nic… - usłyszałem Roberts, jąkającą się do swojej współlokatorki. Nagle zadzwonił dzwonek do drzwi, który ją uratował od odpowiedzi. Rozczochrana, zebrała się pierwsza by je otworzyć. Stwierdziłem, że nie ma sensu bym udawał, że wciąż śpię. 
- Och, James? – usłyszałem słodki, nieco podniesiony i zaskoczony głos Rachelle.
Wstałem z kanapy jak na alarm. Ziewnąłem ospale. Candice patrzyła na mnie lekko zarumieniona i przytknęła dłoń do ust. Byłem tylko w bokserkach. Rachelle spojrzała na Candice błagającym wzrokiem, wpuszczając mężczyznę do środka. Ta tylko westchnęła i przewróciła oczami, po czym stanęła obok mnie. Nie miałem pojęcia o co im chodzi. 
- Wejdź proszę. – powiedziała niechętnie. Poczułem jak Swanepoel mnie obejmuje. Spojrzałem na nią ostro, a ta tylko wzruszyła bezradnie ramionami. Przywitała się z chłopakiem i zawiesiła rękę na mojej szyi po czym mało dyskretnie klepnęła mnie w tyłek. Podskoczyłem wstrząśnięty, ale uśmiechnąłem się kwaśno do niej jak gdyby nigdy nic. Ten kretyn pewnie nawet tego nie zauważył, bo pożerał wzrokiem moją byłą.
- Justin, poznaj Jamesa. James, to jest Justin. – Rachelle przedstawiła nas sobie.





_____________________________

Miał być maraton, ale niestety nie dałam rady. 
Za to ten rozdział jest najdłuższym z drugiej części!
Zaczęłam znowu studia, 
nie będę nic obiecywać, ale rozdział będzie najszybciej
jak to możliwe. 
Trzymajcie się ;*


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz